Physical Address
304 North Cardinal St.
Dorchester Center, MA 02124
Physical Address
304 North Cardinal St.
Dorchester Center, MA 02124
Nowela „Latarnik” Henryka Sienkiewicza to jedno z najpiękniejszych i najbardziej poruszających dzieł polskiej literatury, będące głęboką medytacją nad losem emigranta, siłą patriotyzmu i potęgą ojczystej mowy. Główny bohater, Skawiński, to postać symboliczna – zmęczony życiem tułacz, weteran wielu wojen i świadek niezliczonych klęsk, który po dekadach spędzonych na obczyźnie pragnie już tylko jednego: spokojnej przystani, w której mógłby doczekać kresu swoich dni. Posada latarnika na odizolowanej od świata wysepce wydaje się być spełnieniem tego marzenia. Poniższe szczegółowe streszczenie śledzi jego losy od momentu objęcia tej wymarzonej pracy, przez okres błogiego spokoju, aż po dramatyczny zwrot akcji, kiedy to nieoczekiwane spotkanie z polską literaturą na zawsze odmienia jego życie.
Nowela Henryka Sienkiewicza rozpoczyna się od nagłego i niepokojącego wydarzenia. W Aspinwall, niewielkim, ale strategicznie położonym porcie niedaleko Panamy, w tajemniczych okolicznościach zaginął latarnik. Ponieważ jego łódź również zniknęła, powszechnie sądzono, że wzburzone morze pochłonęło go podczas jednej z burzliwych nocy. Sytuacja ta stworzyła pilną potrzebę znalezienia następcy. Latarnia morska w Aspinwall miała kluczowe znaczenie dla bezpieczeństwa żeglugi na intensywnie uczęszczanym szlaku morskim prowadzącym z Nowego Jorku do Panamy. Obowiązek znalezienia nowego, godnego zaufania pracownika spoczął na barkach konsula Stanów Zjednoczonych, pana Izaaka Falconbridge’a. Czasu było niezwykle mało – zaledwie dwanaście godzin, aby zapewnić, że latarnia nie pozostanie ciemna kolejnej nocy.
Zadanie nie było proste. Praca latarnika, choć z pozoru monotonna, wymagała żelaznej dyscypliny, sumienności i odporności na samotność. Była to nieustanna służba, przerywana jedynie niedzielnymi wizytami na lądzie. Żywność i wodę dostarczano łodzią z Aspinwall, co jeszcze bardziej podkreślało izolację tego stanowiska. Do codziennych obowiązków należało nie tylko zapalanie potężnej lampy o zmierzchu i gaszenie jej o świcie, ale także dbanie o czystość soczewek, utrzymywanie mechanizmu w ruchu oraz wywieszanie w ciągu dnia flag sygnałowych, informujących o odczytach barometru. Wszystko to wiązało się z koniecznością wielokrotnego pokonywania ponad czterystu stromych, krętych schodów wieży.
Mimo tych trudności, jeszcze tego samego dnia w biurze konsula pojawił się kandydat. Był to mężczyzna w podeszłym wieku, liczący sobie ponad siedemdziesiąt lat, lecz wciąż trzymający się prosto, z postawą i ruchami zdradzającymi wojskową przeszłość. Jego twarz, poorana zmarszczkami, nosiła ślady głębokiego smutku i zmęczenia życiem, ale jednocześnie jego spokojne, niebieskie oczy wzbudzały natychmiastowe zaufanie. Przedstawił się jako Skawiński.
Konsul Falconbridge, przyzwyczajony do rozmaitych poszukiwaczy przygód, początkowo był sceptyczny. Rozpoczął rozmowę, sondując kandydata pytaniami o jego przeszłość, doświadczenie i referencje. Skawiński spokojnie opowiedział swoją historię. Wyznał, że jest Polakiem, emigrantem politycznym, który od dziesięcioleci tuła się po świecie, nie mogąc nigdzie zagrzać miejsca na dłużej. Teraz, u schyłku życia, pragnął już tylko jednego – spokoju. Posada latarnika wydawała mu się idealną przystanią, miejscem, gdzie mógłby wreszcie osiąść i odpocząć od nieustannych przeciwności losu. Jako dowód swojej rzetelności i odwagi, przedstawił konsulowi wyblakłe odznaczenia wojskowe – medale i krzyże zdobyte w licznych bitwach. Opowiadał o swojej służbie: walczył w powstaniu listopadowym w Polsce, później w Hiszpanii podczas wojen karlistowskich, w Legii Francuskiej w Algierii, na Węgrzech w czasie Wiosny Ludów, a także w Stanach Zjednoczonych podczas wojny secesyjnej, gdzie bił się po stronie Unii.
Konsul, choć pod wrażeniem burzliwej biografii, wciąż miał wątpliwości co do fizycznej kondycji starca. Skawiński jednak zapewnił go z niezachwianą pewnością, że mimo wieku jest wciąż krzepki i bez trudu podoła obowiązkom. W jego głosie brzmiała desperacka prośba: „Przysięgam, że jestem uczciwy, ale… dość mam tego tułactwa…”. Ta prosta, płynąca z głębi serca deklaracja ostatecznie przekonała Falconbridge’a. Jeszcze tego samego wieczoru, w towarzystwie strażnika portowego, Skawiński popłynął na swoją nową posadę – skalistą wysepkę, na której stała latarnia morska.
Gdy tylko postawił stopę na wyspie, poczuł bezgraniczną ulgę. Wspiął się na galeryjkę otaczającą szczyt wieży i ogarnęło go poczucie niewypowiedzianego spokoju. Był sam, otoczony jedynie bezkresem morza i nieba. Zapadający zmierzch, cisza przerywana jedynie szumem fal i krzykiem morskich ptaków – wszystko to było dla niego jak balsam na znużoną duszę. Wreszcie, po dekadach nieustannej walki i tułaczki, znalazł swoją bezpieczną przystań. Długo stał, wpatrując się w horyzont, a jego myśli powróciły do przeszłości.
Wspominał swoje życie, które było pasmem niepowodzeń i katastrof. Czegokolwiek się podjął, los zdawał się obracać to przeciwko niemu. Był kopaczem złota w Australii, poszukiwaczem diamentów w Afryce, farmerem w Kalifornii – jego farmę zniszczyła susza. Założył warsztat kowalski w Helenie w Arkansas, który spłonął w wielkim pożarze miasta. Handlował z dzikimi plemionami w Brazylii – jego tratwa z towarem rozbiła się na Amazonce. Był harpunnikiem na wielorybniku, ale statek zatonął w czasie sztormu. Założył fabrykę cygar w Hawanie, ale został okradziony przez wspólnika. Zawsze, gdy wydawało się, że wreszcie staje na nogi, jakaś nieprzewidziana siła niszczyła wszystko, co zbudował. Teraz, na tej małej, skalistej wyspie, czuł się bezpieczny. Zastanawiał się z gorzką ironią, co mogłoby mu tu jeszcze zagrozić. Czy wiatr mógłby zdmuchnąć jego wieżę?
Mimo tych wszystkich klęsk, Skawiński pozostał człowiekiem o dobrym sercu i niezłomnej cierpliwości. Nigdy nie stracił wiary w ludzi. Narrator przywołuje epizod z Kuby, gdzie podczas epidemii żółtej febry oddał cały swój zapas chininy potrzebującym, samemu nie zostawiając nic na wypadek choroby. Z biegiem lat czuł jednak, jak opuszcza go energia, a w jej miejsce wkrada się rezygnacja i głęboka nostalgia. Coraz częściej wzruszał się na widok gór przypominających mu polskie krajobrazy czy drzew podobnych do tych z jego rodzinnej wsi. Teraz, na latarni, czuł, że znalazł wszystko, czego pragnął – samotność, ciszę i poczucie bezpieczeństwa. Pogrążony w tych rozmyślaniach, zapalił po raz pierwszy światło latarni. Tej nocy na morzu rozpętała się burza, ale w jego sercu panował głęboki spokój.
Życie w latarni, które dla wielu byłoby nieznośnym więzieniem, dla Skawińskiego stało się ukojeniem. Narrator porównuje je do stanu pół-snu, pół-śmierci – wyciszenia wszystkich zmysłów i emocji. Monotonia, która wcześniej go przerażała, teraz była błogosławieństwem. Każdy dzień był niemal identyczny, rządzony rytmem natury: wschody i zachody słońca, przypływy i odpływy, zmiany pogody.
Rankiem budził go krzyk mew, które zlatywały się na resztki jego śniadania. Dnie spędzał na prostych czynnościach: czyszczeniu soczewek, doglądaniu mechanizmu latarni, obserwowaniu horyzontu. Z galeryjki wieży, jak z perspektywy orła, patrzył na odległe Aspinwall z jego białymi domkami i ruchem w porcie, na żagle statków przypominające skrzydła motyli. Wszystko to, widziane z daleka, traciło swoją realność, stawało się częścią pięknego, nierealnego pejzażu.
W południe, gdy tropikalne słońce stawało w zenicie, nadchodził czas sjesty. Ruch zamierał, cichły głosy, a nad wodą i lądem zapadała absolutna cisza. Skawiński uwielbiał te chwile. Drzemiąc w cieniu wieży, czuł się szczęśliwy jak nigdy dotąd. Zrósł się ze swoją skalistą wyspą. Karmił mewy, które traktowały go jak swojego, łowił ryby na obiad, zbierał kolorowe muszle.
Jego mały świat nie ograniczał się tylko do morza. Z jednej strony wyspy rozciągał się widok na bujny, podzwrotnikowy las. Za pomocą lunety, którą dostał od konsula, Skawiński godzinami obserwował egzotyczną przyrodę: stada barwnych papug, majestatyczne czaple, a nawet bawiące się na drzewach małpy. Ten widok przywoływał wspomnienia z czasów, gdy sam błąkał się po amazońskiej dżungli, walcząc o przetrwanie. Teraz, z bezpiecznej odległości, mógł podziwiać piękno natury bez lęku.
Początkowo, w każdą niedzielę, Skawiński płynął łodzią do Aspinwall, aby uczestniczyć we mszy w miejscowym kościele. Po nabożeństwie spotykał się z konsulem Falconbridge’em, od którego pożyczał nowojorskie gazety. Przeglądał je z nadzieją na znalezienie jakichkolwiek wieści z Europy, a zwłaszcza z Polski. Tęsknota za ojczyzną, choć uśpiona, wciąż tliła się w jego sercu.
Z czasem jednak jego wizyty na lądzie stawały się coraz rzadsze. Zgiełk portowego miasta, rozmowy z ludźmi – wszystko to zaczęło go męczyć i wytrącać z błogiego stanu odrętwienia. Coraz bardziej pogrążał się w nostalgii, a jego skalista wyspa stała się dla niego całym światem. Granica między jawą a snem, wspomnieniem a teraźniejszością, zaczęła się zacierać. Skawiński trwał w tym stanie, zawieszony między życiem a śmiercią, nie pragnąc już niczego więcej.
Ta spokojna, monotonna egzystencja została nagle przerwana przez nieoczekiwane wydarzenie. Pewnego dnia, wraz z cotygodniową dostawą prowiantu i wody, strażnik portowy przyniósł Skawińskiemu zapieczętowaną paczkę. Stary latarnik był niezwykle zdziwiony – od lat nikt do niego nie pisał ani niczego nie przysyłał. Z drżącymi rękami otworzył pakunek. Jego oczom ukazały się książki. Polskie książki.
Przez chwilę nie mógł uwierzyć. Dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie, że kilka miesięcy wcześniej przeczytał w gazecie o założeniu w Nowym Jorku Polskiego Towarzystwa. W odruchu serca wysłał im wówczas połowę swojej skromnej, miesięcznej pensji. Teraz Towarzystwo, w dowód wdzięczności, przysłało mu dar – zbiór polskiej literatury.
Z nabożną czcią brał do rąk kolejne tomy. Widok polskich liter, dotyk papieru, zapach farby drukarskiej – wszystko to wywołało w nim falę potężnych emocji. Były to pierwsze polskie słowa drukowane, jakie widział od niemal czterdziestu lat. Jego wzrok padł na jedną z książek. Był to tom poezji, dzieło wieszcza, którego utwory czytał w młodości. Z najwyższą ostrożnością otworzył książkę. Chwila ta wydawała mu się tak uroczysta, że zdjął czapkę, jakby wchodził do kościoła.
Jego oczy odnalazły pierwsze słowa inwokacji, a usta, odwykłe od ojczystej mowy, zaczęły cicho, a potem coraz głośniej, recytować na głos: „Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie!…”.
W tym momencie pękła tama, która przez dziesięciolecia powstrzymywała jego tęsknotę. Słowa poematu uderzyły w niego z niewyobrażalną siłą. Ogromne, spazmatyczne łkanie wstrząsnęło jego ciałem. Rzucił się na ziemię, obejmując ją ramionami, jakby to była ziemia ojczysta. Płakał głośno, szlochając jak dziecko. Czterdzieści lat tułaczki, wojen, klęsk i samotności skumulowało się w tym jednym, potężnym wybuchu żalu i miłości. Polska mowa odnalazła go na krańcu świata, na tej samotnej skale, i obudziła w nim wszystko, co przez lata próbował w sobie stłumić. W swoim płaczu przepraszał ukochaną ojczyznę, że o niej zapomniał, że niemal pokochał tę swoją skalistą wyspę.
Jak co dzień o tej porze, przyleciały mewy, oczekując na posiłek. Zdziwione, zaczęły go dziobać i skrzeczeć, próbując zwrócić na siebie uwagę. Ich natarczywość w końcu wyrwała go z letargu. Oczyszczony płaczem, wstał. W milczeniu i zamyśleniu oddał ptakom całe swoje jedzenie, po czym wrócił do przerwanej lektury.
Czytał dalej, a słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Słowa poematu przeniosły go w inny świat. Tropikalny krajobraz zniknął, a jego oczom ukazały się obrazy Polski. Widział znajome pola, łąki, lasy, bociany na gniazdach. Słyszał szum polskich drzew i gwar wiejskiego życia. Gdy zapadł zmrok i litery stały się niewidoczne, zamknął oczy, ale wizja trwała nadal. Całym sobą był w ojczyźnie. Był znów młodym ułanem, szykującym się do bitwy. Słyszał komendy, rżenie koni, czuł zapach prochu. Całkowicie zapomniał o tym, gdzie jest i jakie są jego obowiązki. Nadszedł czas zapalenia latarni, ale Skawiński był tysiące mil stamtąd, pogrążony w najpiękniejszym ze snów.
Nagle, z tej patriotycznej wizji, wyrwał go czyjś głos. Otworzył oczy i zobaczył stojącego nad nim strażnika portowego, Johna. Mężczyzna potrząsał go za ramię, pytając, czy jest chory. Jego głos był surowy. „Latarnia nie pali się” – powiedział. „Stracisz pracę. Łódź z San Geromo rozbiła się na mieliźnie. Na szczęście nikt nie zginął, ale stracisz pracę”. Dopiero wtedy do Skawińskiego dotarła straszliwa prawda. Pochłonięty lekturą, zaniedbał swój najważniejszy obowiązek.
Kilka dni później Skawiński ponownie był na pokładzie statku, tym razem płynącego do Nowego Jorku. Znowu był tułaczem. Jego postać była jeszcze bardziej zgarbiona, a twarz jeszcze smutniejsza. Ale w jego oczach, gdy spoglądał w dal, tlił się nowy, nieznany dotąd blask. Na piersi, pod zniszczonym ubraniem, przyciskał swój jedyny skarb – polską książkę. Co jakiś czas sprawdzał, czy wciąż tam jest, jakby bał się, że i ona może mu zginąć. Jego podróż znów się zaczynała, ale tym razem zabierał ze sobą kawałek ojczyzny.
Historia Skawińskiego kończy się w sposób tragiczny, a zarazem głęboko symboliczny. Utrata upragnionej posady i powrót do tułaczego losu są bezpośrednim skutkiem zanurzenia się w ojczystej literaturze. Sienkiewicz w mistrzowski sposób ukazuje paradoks, w którym moment największego duchowego uniesienia i odnalezienia na nowo swojej tożsamości staje się przyczyną materialnej katastrofy. „Latarnik” jest zatem przejmującą opowieścią o niezniszczalnej sile nostalgii i miłości do ojczyzny, która, choć uśpiona przez dziesięciolecia, potrafi wybuchnąć z mocą zdolną zburzyć najstabilniejszy azyl. Skawiński, wyruszając w swoją ostatnią podróż z „Panem Tadeuszem” przyciśniętym do piersi, jest postacią przegraną, ale jednocześnie ocaloną. Utracił swój dom, ale odzyskał duszę i duchowy kontakt z krajem, który na zawsze nosił w sercu.